KWESTIA PODEJŚCIA WYDANIE LX

Welcome to interactive presentation, created with Publuu. Enjoy the reading!

WYDANIE LX

fot. Kalina Rybacka

[KULTURA]

Spektakl „ŻYWOTY ŚWIĘTYCH

OSIEDLOWYCH”

Ten teatr jest młody, ale nie boi się tej cechy. Wasil Daszkevicz i jego spektakl

„ŻYWOTY ŚWIĘTYCH OSIEDLOWYCH” na dniach otwartych w Białymstoku.

Czy przychodząc do teatru zastanawialiście się kiedyś, jaką drogę pokonują aktorzy, reżyser spektaklu, realizatorzy

dźwięku i wiele innych osób stojących za sztuką wysoką? Być może nadszedł czas, aby pochylić się nad tym pytaniem.

Akademia Teatralna im Aleksandra Zelwerowicza Filia w Białymstoku pokazała kulisy tajemnicy kształcenia młodych

adeptów sztuki teatralnej, organizując w dniach 26 i 27 kwietnia dni otwarte. To wydarzenie jest ważne przede

wszystkim dla kandydatów, ale przyda się również osobom zainteresowanym teatrem, dając im możliwość zbliżenia się

do niego.

Podczas dni otwartych można było zobaczyć różnego rodzaju prace studentów, zarówno etiudy, jak i pełnoprawne

spektakle, w tym wyreżyserowane przez studentów Akademii, a także wziąć udział w warsztatach.

Jest o czym i o kim pisać. Tego typu wydarzenia z uczelni

wyższych związanych ze sztuką skłaniają do zadania

pytania: „Jak będzie wyglądała polska scena twórcza za 5,

10, 15 lat od dnia ukończenia studiów przez studentów?”.

Niemniej jednak niniejszy artykuł poświęcony jest jednemu

ze spektakli wystawionych przez Wasila Daszkevicza,

studenta reżyserii filii Akademii Teatralnej w Białymstoku,

w wykonaniu studentów aktorstwa Kacpra Rokosza i Julki

Rotter pod opieką dr Bernardy Bielenia. Połączenie pracy

studentów tworzących młodą sztukę.

ŻYWOTY ŚWIĘTYCH OSIEDLOWYCH

Spektakl powstał w ramach przedmiotu „Technika pracy

z aktorem w planie lalkowym” na III roku reżyserii.

Materiał, który pojawił się na scenie jest inscenizacją

książki Lidii Amejko o tym samym tytule.

Główny wątek obraca się wokół mieszkańców pewnego

osiedla. Mieszkańców bez wykształcenia, ale z iskrą

i talentem. Spektakl ujawnia ich historie, obnaża ich życie,

robiąc to w zabawny sposób, w którym, jak wyznaje sam

reżyser, nie spodziewa się, co wydarzy się dalej i co tym

razem wymyślą aktorzy. Pełna swoboda zarówno dla

wykonawców, jak i publiczności, ponieważ sztuka jest

wystawiana na świeżym powietrzu, przełamując schemat

tradycyjnego teatru.

fot. Krzysztof Karpiński

[KULTURA]

Zestawiając ze sobą czynniki reżyserskiej idei „chaos pod kontrolą”, odważnych aktorów i teatru ulicznego

otrzymujemy nieszablonowy spektakl, dający głodnej widowni nasycenie nietypową formą.

Zawsze lepiej jest usłyszeć informacje z pierwszej ręki, niż powtarzać je w kółko. Wywiad

z reżyserem spektaklu „ŻYWOTY ŚWIĘTYCH OSIEDLOWYCH” Wasilem Daszkeviczem.

Szukając materiału, czy od razu miałeś jakieś wskazówki co do

gatunku, za którym chciałeś podążać? Powiedz, jak przebiegały

poszukiwania.

W tym konkretnym kontekście pracowaliśmy nad tematem. Tematem

było zagadnienie „ludzkie/nie ludzkie”.

Podczas zajęć?

Tak, tak. To były zajęcia o nazwie „Praca z aktorem w planie

lalkowym”. Polegają one na tym, że wybieramy jakiś materiał, który

chcemy wystawić i przez pewien czas rozbieramy go na części,

wymyślając sposób, w jaki ten materiał mógłby wyglądać. Zajęcia

kończą się pokazem w każdym semestrze. To, co widzieliście wczoraj,

powstało rok temu. To jest semestr letni trzeciego roku. Żywoty zostały

nam od razu zaproponowane jako materiał do pracy.

Więc to była rekomendacja od wykładowcy?

Tak, tak, ale ponieważ zetknąłem się z tym materiałem już jakiś czas

temu, istniało pewne powiązanie. Ale znowu, niestety lub na szczęście,

materiał był bardzo performatywny. Tak więc wiele rzeczy się zmieniło

i nadal zmieniają się w trakcie spektaklu. Julia i Kacper ciągle

wymyślają. Za każdym razem odważnie wychodzą na scenę w nadziei,

że między nimi, publicznością i całą tą ogromną konstrukcją sceniczną

wydarzy się coś, co będzie miało jakiś sens.

Ale uważasz, że to zaleta czy wada spektaklu?

Wiesz, to taka kwestia sporna. Mieliśmy jedną próbę, podczas której nic

nie poszło źle. Uważamy, że była to najgorsza wersja, jaką mieliśmy,

ponieważ była najnudniejsza, najbardziej normalna i najbardziej ludzka.

Z drugiej strony, kiedy pojechaliśmy na Forum Młodej Reżyserii

w Krakowie, poprzedziłem nasz występ stwierdzeniem, że nie zepsuje się

nic, na co nie bylibyśmy przygotowani. W połowie spektaklu muzyka

zniknęła. Musieliśmy odtworzyć to, co zostało nagrane. Rzeczy, których

nawet nie było na próbie. Wprowadziło to tak wiele chaosu, że występ

zmienił się z kontrolowanego chaosu w rzeczywisty chaos, co również

nie było najlepszym rozwiązaniem.

Wydaje mi się, że musi istnieć jakiś kompromis pomiędzy wywoływaniem chaosu, a panowaniem nad nim.

fot. krakow.ast.krakow.pl

[KULTURA]

Jak w ogóle możemy zrozumieć, co było zamierzone?

No dobrze, w takim razie mam głupie kontrpytanie. Dlaczego? Pod względem... Dlaczego to rozumieć? Przepraszam, to

głupie pytanie retoryczne.

Ile razy graliście Żywoty?

Raz na egzaminie, raz na festiwalu „Lalka nie Lalka”, próba otwarta w Akademii, Forum i teraz na dniach otwartych.

Czy są jakieś plany, aby grać więcej w najbliższej przyszłości?

Już zabieramy go do Olsztyna. Zostaliśmy zaproszeni na

tamtejszy festiwal.

Powiedz mi, wszystko się psuje i rozpada. Odbudowa

wszystkiego to pieniądze i czas. Ile już zostało zepsute

i odbudowane?

To bardzo trudne do sformułowania. To, co jest absolutnie

pewne, to fakt, że obecnie na scenie mamy do czynienia z drugą

generacją lalek. Prawdopodobnie jest to trzecia generacja

pacynek (rodzaj lalki teatralnej nakładanej na dłoń, lalka

rękawiczkowa) i jest to drugi stół.

Co jest ważne w pracy z aktorem nad podobnym materiałem?

To trudne. Wierzę, że każdy aktor jest inną sytuacją dla reżysera.

Musisz dać aktorowi narzędzia, z którymi wyjdzie na scenę

i w których poczuje się komfortowo, nie pozostanie w tle.

Dlatego dla mnie zawsze bardzo ważne jest stworzenie grupy,

w której wszyscy się łączymy, w której wszyscy czujemy się

dobrze i swobodnie.

Zrozumieć każdego w tej grupie, zrozumieć jego potrzeby. Moim zadaniem, jako reżysera tego rodzaju bełkotu jest dać

im narzędzia, które będą z nimi rezonować i sprawią, że poczują się komfortowo i swobodnie wychodząc na scenę.

Ten materiał był również wystawiany przez innych reżyserów. Czy inspirowałeś się nimi? Czy oglądałeś, czytałeś,

aby dodać coś do swojego spektaklu?

Zdawałem sobie sprawę, że były takie realizacje, ale ich nie oglądałem. Moja nauczycielka powiedziała kiedyś, że żyjemy

w metamodernie, gdzie wszystko, co wymyślamy, jest banałem. Więc zdecydowanie to, co robię, jest jakimś składnikiem

tego, co gdzieś podpatrzyłem, gdzieś przeczytałem, gdzieś zobaczyłem. Wszystkie te elementy składają się na duży

obraz, który prezentujemy na scenie. Osobiście lubię podchodzić do rzeczy na przekór temu, co robią inni, nie czytać

recenzji. Później może mi być trudno od tego odejść, zacząć myśleć, że to, co mogę zrobić, będzie korelowało z tym, co

widziałem. Ale znowu, uważam, że nieetyczne jest odbieranie czegoś bezpośrednio, że nieetyczne jest odbieranie czegoś

bez poinformowania siebie, że świadomie to odbieram.

Punkty, które są ważne do zapamiętania, poznania, zbadania dla reżysera?

Jeśli chodzi o pewne zasady. Po pierwsze, prawdopodobnie najważniejszą rzeczą dla mnie, jakkolwiek głupio to brzmi,

jest robienie tego, co sprawia, że czujesz się dobrze. Robić teatr, który samemu chciałoby się oglądać. Z tego

prawdopodobnie wynika druga rzecz, którą odkrywam dla siebie w tej chwili, a mianowicie, aby nie zaprzeczać sobie

w tym, co się robi.

fot. krakow.ast.krakow.pl

[KULTURA]

Naprawdę, zajęło mi prawdopodobnie 4 lata, aby powiedzieć sobie mentalnie „tak, jestem klaunem, akceptuję to”. To,

co robię, jest nastawione na opowiadanie dobrych, pozytywnych historii, dających nadzieję, że wszystko będzie fajne

i przyjemne.

Kolejną rzeczą, którą uważam za nieskończenie ważniejszą, jest miłość i szacunek do aktorów. Myślę, że moja misja

organizacyjna jako reżysera opiera się trochę na, po pierwsze, narysowaniu tego świata, w którym będą istnieć, a po

drugie, sprawieniu, by czuli się w nim komfortowo. By wygodne było dla nich rysowanie go każdego dnia.

Ostatnią rzeczą, która moim zdaniem jest bardzo ważna, jest to, aby nie bać się wchodzić sobie w drogę, nie bać się

wychodzić z niektórych bardziej standardowych konwencji, nie bać się próbować niektórych rzeczy, nie bać się pozwolić

na coś sobie, aktorom, ogólnie wszystkim, którzy mają rękę w tworzeniu materiału. To są dla mnie kluczowe rzeczy.

Kontynuując temat tych zasad. Jakiego prawa przestrzegają Żywoty?

Przepraszam, mam ochotę powiedzieć, że to brak praw.

Rozumiem cel teatru ulicznego, ale można go przenieść do sceny tradycyjnej, w środku. Dlaczego ulica?

Zawsze wydawało mi się, że teatr jest czymś bardzo nierównym wobec publiczności. To znaczy widz, kupując bilet do

teatru, podpisuje z teatrem umowę, że będzie dobrze się zachowywał zgodnie z pewnymi ustalonymi zasadami, a ty

z tego powodu nie opowiesz tej historii. I najczęściej w takiej sytuacji widz podejmuje duże ryzyko. Ryzyko, że nie

będzie czuł się dobrze, będąc tam. Nie będzie po prostu cieszyć się tym, co się tam dzieje. Dlatego uważam, że istnieje

bardzo uczciwa formuła teatru ulicznego. Taki, który nie podpisuje z nikim żadnych umów, po prostu prezentujemy ci

sztukę, a ty poświęcasz nam swoją uwagę, jeśli chcesz.

Raz przenieśliśmy go do środka w ramach próby. Uważam, że przestrzeń odbiera wiele z występu. Wydaje mi się, że

sytuacja, w której - jakkolwiek głupio to brzmi - kiedy nie jesteśmy ograniczeni sufitem, pozwala nam być o wiele

bardziej hojnymi. Magia tego spektaklu polega na tym, że przestrzeń musi być otwarta, szalona.

W Krakowie spektakl odbył się również na zewnątrz, pomimo warunków pogodowych. Jak sobie z tym

poradziliście?

Kiedy pojechaliśmy z nim do Krakowa, mieliśmy herbaty i pledy dla widzów.

A co z aktorami? Powiedzmy, że publiczność miała herbatę, a co mieli na sobie aktorzy? Czy mieli inne

kostiumy?

Nie, mieli te same kostiumy. Nie zmieniają się i co zabawne, nie były prane od czasu premiery. Kacper był dodatkowo

w kalesonach i golfie. Julia była tylko w kurtce i ocieplanych rajstopach, bez żadnych dodatków.

Aha, przy okazji historia o kamieniu. Gramy egzamin. W tym czasie na tyłach trwa festiwal religii i muzyki. Julia ma

pierwszą sekwencję, w której podnosi kamień, idzie z nim w stronę kościoła, wygłasza monolog o tym, że „kim jesteśmy,

to nawet Bóg nie wie”, idzie tam z zamiarem rzucenia tym kamieniem w stronę kościoła i rzuca go. Zawsze najpierw

sprawdzamy, czy na parkingu po drugiej stronie są samochody, czy są tam ludzie. I okazało się, że za płotem byli ludzie

w jakichś chrześcijańskich strojach religijnych. Do których kamień ten poleciał i którzy uznali go za bardzo

nieprzyjemny. Postanowili więc rzucić nim w nas.

Mieliśmy tak ustawiony teatr, że siedziałem trochę wyżej, a wszyscy widownia siedziała niżej. Tylko ja mogłem widzieć

ludzi w religijnym. Dla wszystkich innych wygląda to tak, że Julia bierze kamień, rzuca nim w stronę boskości,

a bóstwo odpowiada tym samym kamieniem. Wszyscy się śmieją, wszyscy są rozbawieni. Spotykamy się na naszym

występie, rozmawiamy o tym, a ja mówię, że kurde, jak fajnie, gdybyśmy chcieli, nigdy byśmy na to nie wpadli.

Svitlana Makedon

[KULTURA]

Martwię się, że za dużo się martwię

czyli o zamartwianiu się 

Znacie to uczucie, gdy tak bardzo się czymś martwicie, że zaczynacie się martwić, że od tego

zamartwiania się zwariujecie lub dopadnie Was choroba? Jeśli nie, to jest to niewątpliwie powód

do radości. Część osób na przykład z zaburzeniem lęku uogólnionego, inaczej nazywanego

GAD-em lub po prostu nadmiernie martwiących się może doświadczać różnych dość

nieprzyjemnych odczuć, myśli i objawów. Mogą mieć wrażenie, że błędnego koła lękowych myśli

nie da się zatrzymać i są wobec nich totalnie bezradne. Po co się martwimy? I czy możemy

wpływać na własne przekonania o negatywnych skutkach zamartwiania się?

Czemu służy martwienie się?

Jeśli nasz mózg jest zdolny do generowania myśli “Co jeśli nie

dostanę tej pracy?, “Co jeśli nie dam sobie rady?”, to czemu tak

właściwie ma to służyć? Martwienie się może być strategią

radzenia sobie ze stresem i lękiem, pozwala przewidzieć

możliwe scenariusze danej sytuacji i zaplanować działanie.

Czasami daje poczucie kontroli, bycia “przygotowanym na

wszystko”, ponieważ wyobrażamy sobie ewentualne problemy,

jakie mogą wystąpić. Martwimy się, aby przewidzieć i móc

przygotować się na ewentualne niebezpieczeństwo lub trudną

sytuację np. zaplanować co zrobię, gdy rzeczywiście nie dostanę

tej pracy… Jest to więc naturalna część naszego życia i sposób

radzenia sobie. Problem pojawia się, gdy martwienie się

przestaje pełnić swoją adaptacyjną rolę i powoduje cierpienie,

zwiększając lęk i niepokój. Gdy pochłania nasz czas, energię

i nie możemy myśleć i skupić się na niczym innym. Gdy

martwimy się za dużo i o wszystko. Czasami ma formę

zaburzenia lęku uogólnionego, czyli GAD, w którym występuje

przewlekły lęk i ciągłe martwienie się, nawet o stosunkowo

drobne i mało istotne rzeczy lub zupełnie bez konkretnej

przyczyny. Taką diagnozę jednak powinien postawić specjalista

Według psychologa klinicznego i badacza, Thomasa Borkovca,

martwienie się pełni funkcję regulacji emocji, a w zasadzie ich

unikania, ponieważ jest formą tłumienia nieprzyjemnych uczuć

i objawów związanych z lękiem. Osoba nie mierzy się

bezpośrednio z trudnymi emocjami, lecz zamiast tego generuje

myśli dotyczące danego problemu.

fot. freepik.com

[KULTURA]

Emocjonalne tłumienie lęku, poprzez martwienie się, na chwilę rzeczywiście może go zmniejszyć, ale w perspektywie

długotrwałej przynosi odwrotny skutek, utrwalając napięcie i niepokój. Borkovec wykazał, że nadmierne zamartwianie

się jest istotnym elementem zaburzeń lękowych. Towarzyszy mu poczucie braku kontroli nad własnymi myślami, dlatego

zazwyczaj wymaga sięgnięcia po pomoc.

Jak poradzić sobie z nadmiernym zamartwianiem się?

Myślę, że nie ma niestety na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi

i leczenie bądź sposoby radzenia sobie powinny być dostosowane

indywidualnie do danej osoby. Jednak istnieje w literaturze kilka

ciekawych koncepcji, które mogą być pomocne. Przykładowo,

wspomniany wcześniej Thomas Borkovec wymyślił technikę

wyznaczania czasu na martwienie się np. godziny w ciągu dnia.

Jeśli poza wyznaczonym czasem dopadną kogoś martwiące myśli,

powinien szybko zapisać je na kartce i odłożyć na wyznaczoną

godzinę, ponieważ poza nią nie wolno się zamartwiać. Może

wydaje się to mało wiarygodne, ale rzeczywiście do dzisiaj stosuje

się tę technikę w pracy z pacjentami cierpiącymi na zaburzenia

lękowe. W ten sposób odzyskuje się stopniowo kontrolę nad

własnymi myślami i lękiem, a dodatkowo myśli z czasem tracą na

intensywności i możliwe, że w godzinie “zamartwiania się”, nie

będą już tak istotne. Niezwykle ciekawa jest również koncepcja

Wells’a, w której wyróżnia się dwa typy zamartwiania się. Pierwszy

dotyczy spraw i sytuacji w życiu zewnętrznym oraz sytuacji

zdrowotnych, które powodują lęk, czyli np. martwimy się o finanse

lub relację z partnerem. Drugi typ martwienia się dotyczy jednak

przysłowiowego “martwię się, że się martwię” i obejmuje myśli

związane z przekonaniami, że martwienie się prowadzi do chorób,

obłędu lub innych negatywnych konsekwencji. W związku z tą

teorią, w leczeniu zaburzeń lękowych ważne jest zmienianie

przekonań na temat własnych myśli i procesu zamartwiania się.

Najpierw rozpoznaje się te negatywne przekonania, a następnie

modyfikuje, tak, żeby przywrócić pacjentowi poczucie kontroli nad

własnymi myślami. Uświadamia się, że może nimi zarządzać i nie

stanowią zagrożenia oraz, że czasami trzeba się od zamartwiania

zdystansować. Bo przecież martwienie się to nic innego jak zbiór

naszych własnych myśli i tylko my możemy zdecydować, czy są aż

tak ważne czy po prostu pozwalamy by przepływały przez naszą

głowę, nie przywiązując do nich większej wagi…przynajmniej nie

do wszystkich.

Julia Sosnowska

fot. freepik.com

[SPORT]

 Pudzianowski znów przegrywa

w kompromitującym stylu

26 kwietnia odbyła się gala KSW 105 w Gliwicach, podczas której walkę stoczył Mariusz

Pudzianowski. Jego przeciwnikiem był Anglik Eddie Hall. Niestety dla Mariusza, przegrał ten

pojedynek i po raz kolejny udowodnił, że nie zasługuje na miano wzorowego sportowca.

Jak Pudzianowski trafił do KSW

Pudzianowski dołączył do KSW z dwóch powodów. Po pierwsze, wygrał wszystko w zawodach strongmanów, w tym

pięciokrotnie zwyciężył w Mistrzostwach Świata Strongman, stając się pierwszym człowiekiem, który mógł się szczycić

pięciokrotnym tytułem najsilniejszego człowieka na świecie. Pudzianowski potrzebował nowego bodźca, a kariera

w sportach walki stała się tym wyzwaniem. Drugim powodem była rozpoznawalność, jaką sobie zbudował jako

zawodnik sportów siłowych oraz dzięki występom w programach, takich jak „Taniec z gwiazdami”. Mariusz stał się

celebrytą, rozpoznawalną postacią w Polsce. Dzięki temu Pudzianowski otrzymał propozycję walki od KSW, które

chciało zwiększyć swoją popularność dzięki jego sławie. Taką popularność zapewniał Pudzianowski, który mógł zarobić

na walkach zdecydowanie więcej niż w zawodach strongman. Przed pierwszą walką Mariusza największa frekwencja na

gali KSW wynosiła 3700 osób. Jego pierwszą walkę oglądało na żywo 5000 osób. Kolejna gala, z drugim pojedynkiem

Mariusza, przyciągnęła 11 tysięcy widzów. Mariusz przyciągnął tysiące nowych fanów, którzy wcześniej nie znali tej

dyscypliny, a wielu z nich pozostało jej fanami do dzisiaj, umacniając wysoką pozycję KSW na rynku MMA.

Kariera Pudziana w MMA

Początki

Mariusza

Pudzianowskiego

w

MMA

to

walki

freakfightowe. Jednak już w trzecim pojedynku zmierzył się

z Timem Sylvą, byłym mistrzem UFC, czyli najlepszej organizacji

MMA na świecie. Przegrał tę walkę, podobnie jak większość starć

z profesjonalnymi zawodnikami. Porażka z zawodowcem to nie

powód do wstydu — tym bardziej na początku przygody ze

sportami walki. Jednak styl niektórych porażek pozostawiał wiele

do życzenia, zwłaszcza że Pudzian trenuje MMA od 2009 roku.

Już po pięciu latach treningów nie powinno się go uważać za

amatora.

Mariusz mógł w pełni poświęcić się karierze zawodnika sportów

walki, ponieważ zarabiał na tym ogromne pieniądze. Niestety,

mimo wysokiego statusu społecznego, nie jest wzorem sportowca.

Wiedział o tym jego pierwszy trener, Mirosław Okniński, który

w

wywiadzie

narzekał

na

zakończoną

już

współpracę

z Pudzianem. Zakończył ją z kilku powodów: ignorowania jego

wytycznych, opuszczania treningów oraz umniejszania roli trenera

— mówiąc w wywiadzie, że „trenują mnie chłopaki”. Mariusz

przyjął wspomnianą walkę z Sylvą bez konsultacji z Oknińskim.

fot. Marian Zubrzycki

[SPORT]

Efekty ignorowania trenera były widoczne w dalszej karierze Pudzianowskiego. Poza walkami freakfightowymi

Pudzianowski nie odniósł znaczących sukcesów w walkach z czołowymi zawodnikami. Praktycznie każdy pojedynek

z poważnym przeciwnikiem przegrał. Mimo trenowania MMA od szesnastu lat, popełniał liczne błędy techniczne.

Doskonale podsumował to Szymon Kołecki, który pokonał Mariusza w 2019 roku, wskazując na błędną strategię

trenowania:

„Poza tym bieganiem o 5:30, to ja bym nie powiedział, że on 14 lat trenuje. Trenuje gdzieś tam przed walkami.

W większości pewnie robi to, co on zdecyduje, że robi. Fakty pokazują, że nie umie wielu podstawowych rzeczy, które

przy tej masie, przy jego nadzwyczajnym zdrowiu w tym wieku. Przy jego niezłej dynamice powinny mu dawać

naprawdę ogromną przewagę. To nie umie tego zrobić i wykorzystać i w ten sposób naraził się tą walką na

śmieszność(…) No przykro było patrzeć i tyle. Ale nie będę się już nad nim pastwił, bo to nie o to chodzi. Ja mu życzę

jak najlepiej, uważam, że ma ogromny sportowy potencjał, tylko po prostu musi do niego dotrzeć, że wielu rzeczy

trzeba się nauczyć i posłuchać mądrych trenerów(…) i może walczyć jeszcze długo na dobrym poziomie, bo on ma

przede wszystkim końskie zdrowie - ma 46 lat, a facet jest zdrowy i MMA nie polega na bieganiu o 5.30 i bieganiu.”

Walka z Eddie Hallem

Podejście Mariusza Pudzianowskiego do mieszanych sztuk

walki doskonale zobrazował pojedynek z Eddiem Hallem. Eddie

również jest byłym, utytułowanym strongmanem — właściwie

można określić go mianem angielskiego Pudzianowskiego.

Także jest celebrytą, występował na ekranie, podobnie jak

Mariusz, i ostatecznie trafił do sportów walki. Eddie rozpoczął

treningi bokserskie w 2020 roku, ponieważ to właśnie w tej

formule stoczył przegrany na punkty pojedynek w marcu 2022

roku. Mniej więcej od początku 2023 roku Eddie Hall zaczął

trenować MMA. W czerwcu 2024 roku wystąpił na gali

freakfightowej, gdzie zmierzył się jednocześnie z dwoma

przeciwnikami, którzy byli od niego znacznie mniejsi. Hall

wygrał ten pojedynek, i na tym kończy się jego doświadczenie

w klatce. Nie może się to równać z szesnastoma latami

treningów Pudzianowskiego i jego 26 stoczonymi walkami.

Tymczasem przebieg walki był dla Mariusza upokarzający.

Najpierw przestrzelił obszerny sierpowy, przypominający cios

z dyskoteki, po czym otrzymał krótki prawy prosty, który

zachwiał nim i przesądził o wyniku starcia. Następnie Mariusz

próbował panicznie ratować się sprowadzeniem do parteru, ale

Eddie rzucił nim jak workiem ziemniaków, błyskawicznie

kończąc walkę ciosami w parterze. Mariusz Pudzianowski

przegrał z przeciwnikiem mającym wyraźne braki techniczne,

który trenuje sporty walki 11 lat krócej, a MMA — aż 14 lat

krócej. Styl tej porażki jest dla Pudziana uwłaczający. Osoba

szczycąca się mianem sportowca powinna wygrywać takie

pojedynki. Niestety, brak sumienności w treningach od wielu lat

sprawia, że legenda Mariusza blednie, a coraz więcej kibiców

traci do niego sympatię.

Maciej Saniewski

fot. KSW

Garry wraca na szczyt, Magomedov błyszczy,

a Smith żegna się z oktagonem

[SPORT]

Relacja z gali UFC w Kansas City – trzy kluczowe pojedynki, wielkie emocje i zmiana warty

wśród gwiazd MMA. Kansas City, 26 kwietnia 2025 roku. UFC powróciło do serca Stanów

Zjednoczonych z mocnym uderzeniem. Gala UFC on ESPN 66 w T-Mobile Center przyniosła

wszystko, czego oczekiwali fani – emocjonujące walki, brutalne nokauty i ważne rozstrzygnięcia

dla układu sił w kluczowych dywizjach. Ian Machado Garry odbudował swoją pozycję po

porażce, Abus Magomedov potwierdził, że zasługuje na miejsce w ścisłej czołówce, a Anthony

Smith – legenda wagi półciężkiej – pożegnał się z zawodowym MMA.

Ian Machado Garry vs Carlos Prates – powrót

Irlandczyka na zwycięską ścieżkę

W walce wieczoru niepokonany dotąd Carlos Prates miał być

kolejnym przystankiem na drodze Iana Garry’ego do pasa

mistrzowskiego. Po pierwszej zawodowej porażce z rąk Shavkata

Rakhmonova, Irlandczyk musiał udowodnić, że wciąż należy do

elity. I zrobił to – choć nie bez trudności.

Garry narzucił wysokie tempo od pierwszych minut. Poruszał się

lekko na nogach, trafiał z dystansu, skracał dystans, gdy trzeba

było, i unikał mocnych sierpów Pratesa, który z każdą rundą

stawał się coraz bardziej sfrustrowany. Trzy pierwsze rundy

wyraźnie należały do Iana – obalenia, kontrola klinczu, praca

ciosami prostymi.

10

Prates rozbudził emocje w rundzie czwartej, gdy złapał rytm

i dwukrotnie trafił kombinacją lewy-prawy, która zachwiała

Garrym. W piątej odsłonie Brazylijczyk przeniósł walkę do

parteru, gdzie spędził niemal trzy minuty, pracując z góry – ale

nie zdołał odwrócić losów pojedynku. Sędziowie punktowali

jednogłośnie na korzyść Garry’ego (48–47, 48–47, 49–46).

To zwycięstwo przywraca Irlandczyka do gry o najwyższe cele.

UFC ogłosiło go oficjalnym zawodnikiem rezerwowym do walki

o pas kategorii półśredniej między Belalem Muhammadem

a Jackiem Dellą Maddaleną na UFC 315.

fot. instagram @UFC

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11

Made with Publuu - flipbook maker